sobota, 25 lipca 2015

Jarmark Jakubowy 2015

Wybrałam się dzisiaj na Jarmark Jakubowy, który już od paru lat (3?) odbywa się na Placu Orła Białego w Szczecinie. I powiem Wam, że miło jest mi patrzeć jak z roku na rok impreza ta coraz bardziej się rozwija i stragany się rozrastają. W większości przypadków są tam sprzedawane rzeczy hand-made i między innymi dlatego uważam, że jest to jedno z lepszych wydarzeń w Szczecinie!

Na Jarmark wybrałam się około godziny 14 i Plac Orła Białego przywitał mnie tak: 


Tłumy, tłumy, tłumy! Początkowo musiałam się zatrzymać i poważnie rozważyć, od której strony zacząć zwiedzanie, żeby niczego nie przegapić. Stoisk jest tam naprawdę mnóstwo. I... Dla każdego coś miłego. Udało mi się zaobserwować regionalne wyroby z całej polski. Oscypki, kołacze, miody, a nawet baklavy(co już polskie akurat nie jest;)! Jednak najbardziej zwróciłam uwagę na: (proszę przyjrzeć się nazwom napojów po prawej stronie;)



Oprócz jedzenia to, jak już wcześniej wspomniałam, ręczne wyroby. I tu między innymi: biżuteria (zwróciłam szczególną uwagę na rzeczy z miedzi!!!!!), ubrania, ozdoby, naczynia, maskotki (najlepsze były maskotkowe kiciusie). Uwielbiam to. Niestety, tutaj nie mogłam robić zbyt dużo zdjęć, właściciele sobie po prostu tego nie życzyli - zrozumiała spawa. (chociaż dla mnie szkoda, bo mój post będzie uboższy :D)

Skoro jesteśmy już przy hand-made'ach to na Jarmarku Jakubowym możemy sobie zrobić:


:DDD współczułam panu. Na zewnątrz było jakieś milion stopni, a pan tam w pomieszczeniu miał rozpalony ogień potrzebny do wykuwania tych podków.

A oprócz tego jeszcze takie pięknotki, na które natknęłam się przy stoisku Pracowni Rękodzieła QQProjekt, (po prawej moje zdobycze!):


Prawda jest taka, że gdybym mogła to bym wykupiła wszystkie. :(

I na koniec dwa zdjęcia robione po cichaczu. Nie mogłam się oprzeć (stąd dziwna jakość zdjęcia). Po lewej, hit hitów na stoisku CudaWianki. Wspaniałe wianki, zwłaszcza ten ze zboża ;_; A po prawej ręcznie malowane naczynia, niestety nie zapamiętałam kto je tworzy :(


Natomiast z bardziej przydatnych rzeczy zakupiłam sobie (po raz kolejny) poduszkę do spania wypełnioną gryką. Polecam! Wbrew pozorom jest bardzo wygodna, poprawia komfort spania i zmniejsza bóle pleców. :D 

Cóż, nic dziwnego, że Jarmark Jakubowy cieszy się tak dużą popularnością. Wszystkie wyroby tam sprzedawane są ładne, smaczne i w atrakcyjnych cenach! Niektóre z nich można kupić tylko raz w roku, właśnie podczas trwania Jarmarku. Wybrani sprzedawcy przyjeżdżają z drugiego końca polski specjalnie na to wydarzenie.

Z kolei teraz, podczas powstawania tego postu trwa tam koncert Grzegorza Turnaua. Świetna sprawa. Trochę żałuję, że mnie tam nie ma ;)

Dajcie znać jak Wasze wrażenia po Jarmarku!



środa, 22 lipca 2015

W głowie się nie mieści!

Po długiej przerwie powracam :) nigdzie nie uciekłam, ani nie odwidziało mi się prowadzenie bloga. Wytłumaczenie jest proste - sesja, sesja, sesja, a potem praca, praca, praca. 
*

Lubię bajki. Jak każdy. I tak samo jak każdy, mam swoje upodobania, więc nie wszystkie animacje kradną moje serce. Jednak, kiedy już to nastąpi, produkcja na długo zapada w mojej pamięci. Najbardziej doceniam te obrazy, dzięki którym mogę poczuć się swobodnie i beztrosko. Prościej? Kupuję takie filmy, które powodują, że mogę przez chwilę znów poczuć się jak dziecko!

I tak też właśnie stało się z W głowie się nie mieści. Zainteresowałam się nim już parę tygodni temu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam przezabawny zwiastun. (Trailer do ogarnięcia macie trochę niżej!)

Już dawno nie widziałam tak uroczego i ciepłego filmu. I co najlepsze, nadaje się on dla wszystkich! Nie tylko dla dzieci i ich rodziców. Bezdzietnym też polecam ;) Bajka jest wzruszająca. Tak po prostu. I niesie ze sobą prosty przekaz, który jest w stanie zrozumieć zarówno młody, jak i stary. Produkcja wywołuje pozytywne emocje i podczas oglądania nawet największy twardziel uśmiechnie się pod nosem i znów poczuje jak dziecko :D Gwarantuję, to nie będzie zmarnowany czas! Jestem przekonana, że będzie to kolejny animacyjny hit, na potrzeby którego powstanie wiele gadżetów, maskotek i książeczek. Chyba nie muszę pisać, że kontynuacja to także tylko kwestia czasu?

W kilku słowach o W głowie się nie mieści: Fabuła pokazywana jest z dwóch perspektyw. Z punktu widzenia dziewczynki Riley oraz ze strony pięciu emocji, które kierują życiem głównej bohaterki. Te emocje to: Radość, Smutek, Gniew, Strach i Odraza. Ich siedziba dowodzenia mieści się w głowie dziewczynki.:) Większość dotychczasowych wspomnień Riley jest radosnych. Szybko to się zmienia, kiedy razem z rodzicami przeprowadza się do większego miasta i wszystko staje się dla niej obce. Wtedy do akcji wkraczają wcześniej wymienione emocje. Robią wszystko, aby poprawić nastrój bohaterki, oczywiście przy tym natykają się na różnego rodzaju przeszkody i utrudnienia.



Ale żeby nie było za bardzo kolorowo to przyznam, że momentami film mi się dłużył, ponieważ było zbyt wiele tych przeciwności losu! Odczuwałam wręcz fizyczny ból, bo naprawdę już chciałam żeby w końcu doszło do Happy Endu. 

Ciekawe jest to, że W głowie się nie mieści nie ma negatywnych bohaterów. Film nie przedstawia żadnej walki dobra ze złem. Mimo to, że każda z postaci ma jakieś wady, to żadna z nich nie jest skrajnie zła. Z nich wszystkich najbardziej negatywną postacią jest Gniew, który jednak przez swoje zachowanie nie budzi niepokoju, jedynie rozbawienie.




Jeśli chodzi o mnie, to chyba najbardziej utożsamiam się z Odrazą :) Radość według mnie była za bardzo nadgorliwa, Gniew zbyt porywczy, a Strach odgrywał mało kluczową rolę. Natomiast Smutek budziła moją ogromną sympatię. Można ją trochę porównać do Kłapouchego z Kubusia Puchatka .

A Wy z kim się utożsamiacie? Dajcie znać!

*

Co do książkowych postów, to właśnie dzisiaj udało mi się pokonać Starcie Królów i jestem oczywiście oczarowana! Zastanawiam się jedynie, czy o tym będę pisać... To rozstrzygnie się na dniach. :) Wiem jedno, na razie pauzuję swoją przygodę z Martinem, chcę zacząć coś innego. I chyba pokuszę się na Miłoszewskiego i jego trylogię kryminalną. Wypatrujcie wpisów!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Góralskie zbrodnie / "Śleboda" Małgorzata i Michał Kuźmińscy

Okazuje się, że chorowanie jednak nie jest takie złe! Gdybym wtedy nie była chora, nie poszłabym do Biedronki i nie dorwałabym tej książki. Wzięłam ją w ciemno, tylko dlatego, że akcja utworu dzieje się w Tatrach. Pomyślałam sobie, nieważne jaka będzie treść, ważne, że są góry!


Szybko okazało się, że Śleboda kondensuje w sobie wszystko, co jest bliskie mojemu sercu. Góry, polski folklor i dobrą literaturę. Nawet w powieści występuje kot, Maciek się nazywa. No totalnie piękna rzecz, ta książka.



Muszę wspomnieć, że jest to moja pierwsza przeczytana nienaukowa książka, która ma więcej niż jednego autora. Bardzo mnie zastanawia zatem, jak wygląda taki proces tworzenia, w przypadku dwójki osób? Jakieś pomysły? Może kiedyś się dowiem. ;)

W kilku słowach o fabule utworu: Są wakacje. Anka Serafin, pani antropolog kultury pracuje na Krakowskiej uczelni, gdzie czuje się niedoceniania przez pracodawców. Jako dziecko każde wakacje spędzała u swojej rodziny w Murzasichlu, po latach znów tam wraca na urlop i... czuje się wyobcowana. Miejsce należy do jej wspomnień, ale nie potrafi ponownie poczuć się tam swobodnie. Pewnego dnia, podczas pieszej wędrówki w góry, odnajduje w lesie ciało brutalnie zamordowanego mężczyzny, Jana Ślebody. Sprawa jest śmiertelnie poważna, a główna bohaterka przez przypadek wygaduje się ze wszystkiego swojemu koledze Sebastianowi, który jest tabloidowym dziennikarzem. Mężczyzna wyczuwając świetny materiał na artykuł, postanawia przyjechać do Zakopanego, aby przeprowadzić własne śledztwo. I cała kryminalna historia właśnie się zaczyna ;)


Przez całą książkę przewijają się teksty góralskich piosenek, których tematyka idealnie wpasowuje się w bieg fabuły. Efekt tego był taki, że wczoraj pół dnia nuciłam sobie różne przyśpiewki. Ponadto innym atutem utworu, który także mnie zaskoczył, jest gwara góralska! Lokalni bohaterowie (najczęściej starsi ludzie) wypowiadają się właśnie po góralsku. Momentami przez to lektura sprawia trudności i trzeba wolniej czytać, aby wszystko zrozumieć, ale jakie to było fajne! Dzięki gwarze wszystkie wydarzenia stały się jeszcze bardziej autentyczne.

Oprócz całej kryminalnej fabuły możemy zauważyć kilka innych, równie wciągających wątków. Przede wszystkim, ciekawy aspekt historyczny nawiązujący do II wojny światowej (Goralenvolk). Dowiedziałam się czegoś nowego! (co trochę wprowadziło mnie w błąd, kiedy próbowałam odgadnąć kto zabił ;>) Dodatkowo, autorzy świetnie odtworzyli rzeczywistość dzisiejszych Tatr - wszystko sprowadzone do rangi produktu, wszędzie tłumy turystów, gdzie nie ma miejsca na prawdziwą lokalną kulturę, która po prostu nie sprzedaje się tak dobrze jak wszystkim znana komercja. Resztki prawdziwości zachowują tylko starzy ludzie, którzy nie chcą i nie potrafią brać udziału w nieustannym wyścigu szczurów.

To jest dobra książka. I nie jest to zwykłe czytadło. Tematyka utworu porusza wiele problemów dobrze nam znanych. Szeroko rozumianą zdradę, konsekwencje podjętych decyzji (nie zawsze dobrych) w czasie wojny, brutalność świata mediów i przede wszystkim wszędzie obecny konsumpcjonizm. Wątek kryminalny jest świetnym uzupełnieniem tego wszystkiego!

Ciekawostką jest to, że śleboda po góralsku oznacza wolność. Dzięki temu utwór można interpretować na wiele sposób. Polecam trochę się z tym pobawić.

PS. Próbowałam odgadnąć, kto zabił, ale moje hipotezy były błędne. Autorzy rozwiązali tę zagadkę w sposób zaskakujący, wcześniej umiejętnie wprowadzając czytelnika w błąd (aby tak samo, jak bohaterowie powieści, dał się oszukać)! To chyba dobrze, prawda? ;))

PPS. Czy znacie jakieś inne książki, których akcja toczy się w Tatrach? Lubię bardzo ten pomysł!

piątek, 22 maja 2015

Wiek Adaline

Wybrałam się ostatnio do kina na Wiek Adaline. Nie mogłam się doczekać tego filmu. Głównie z powodu Blake Lively, z którą spędziłam 5 lat podczas oglądania Plotkary. Również tematyka obrazu mnie zainteresowała - kobieta, która w skutek wypadku przestaje się starzeć, co dziesięć lat zmienia swoją tożsamość i ucieka, żeby nikt nie odkrył jej sekretu.

Czytam teraz recenzje filmu na portalach internetowych i przecieram oczy z niedowierzaniem, bo widzę tam "wspaniała baśń dla dorosłych, wzruszający, piękny, itd., itd." WTF? Chyba miałam zbyt wielkie wymagania wobec niego, bo mnie rozczarował. Strasznie. 

Uważam, że pomysł na ten obraz był świetny. Tylko gorzej z wykonanie. Producenci zaprezentowali po prostu współczesne wydarzenia z nierealnym zapleczem. Wolałabym, żeby to zaplecze było bardziej rozbudowane, a współczesność należała do składowych. Chodzi mi o to, że liczyłam, iż życie Adaline zostanie przedstawione dokładnie na przestrzeni wszystkich dekad po kolei, bo lata dawne bardziej mnie interesują niż to co jest teraz. Tymczasem przeszłość została przedstawiona za pomocą migawek-wspomnień głównej bohaterki. Przez to twórcy filmu zafundowali nam zwykły romans w tle z lekkim sci-fi, które na koniec i tak zostaje obalone. :D Może lepiej by było gdyby zrobili z tego kryminał o tym, jak kobieta przez lata musi się skrywać, aby władza nie zrobiła z niej królika doświadczalnego. I tu świetnie by pasowały różnego rodzaju zabójstwa dokonane przez Adaline na innych kobietach w celu kradzieży tożsamości. No, ale niestety tak nie było. Już nie będę wspominać o przewidywalności filmu, bo zaraz będzie, że się znęcam. 

Kto oglądał Plotkarę? Pamiętacie, Serena van der Woodsen miała trzy miny:
- cyniczny uśmieszek wtedy, kiedy planowała kolejną intrygę, 
- minę zbitego psa wtedy, kiedy czuła się ogromnie skrzywdzona (w sumie powinnam napisać to w odwrotnej kolejności, bo zawsze po krzywdzie następowała zemsta bohaterki)
- piękny, szeroki i zalotny uśmiech (czasem z przygryzaniem wargi), który sprawiał, że nikt nie mógł się jej oprzeć.
Wiem, bo Plotkara to dla mnie serialowy Harry Potter. I oglądałam to nie raz, i nie dwa... Był to dla mnie świetny pretekst przed maturą. Każdy odcinek oglądałam dwa razy, najpierw bez napisów, a potem z napisami, tłumacząc, że uczę się na maturę z angielskiego. :D A potem jak już obejrzałam wszystkie serie, zaczęłam oglądać od początu.

W Wieku Adaline możemy zauważyć dwie z tych trzech min. Minę zbitego psa i szeroki uśmiech. Nie było potrzeby, aby znalazł się tu cyniczny uśmiech, bo Adaline nie musiała się na nikim mścić.

Z kolei, kiedy bohaterka pojawiała się na ekranie w stylizacjach wieczorowych, już zupełnie wyglądała jak Serena z Plotkary i tylko czekałam, aż pojawią się inni aktorzy z tego serialu. Tylko, że no właśnie. Nie był to kolejny odcinek serialu, tylko zupełnie inny film. Z całkiem inną historią. Jaki z tego wniosek? Lively jest chyba słabą aktorką, albo to ja za bardzo utożsamiam ją z Sereną. Jak uważacie?


Żeby wszystkiego nie krytykować, na koniec napiszę co mi się podobało! I były to przede wszystkim piękne stylizacje ze wszystkich dekad XX wieku. Mam na myśli tu strój i makijaż.  ;) Dodatkowo moją uwagę zwróciły samochody, ale tylko te stare. I wiadomo, że każdy film lepiej się ogląda jeśli główna bohaterka jest piękną kobietą. Tak też było w tym przypadku :D

A jeśli chodzi o stylizacje i makijaż, to ostatnio widziałam genialny filmik o tym, jak dokładnie wyglądały makijaże w XX wieku. Zobaczcie sobie: Historia makijażu XX wieku - Red Lipstick Monster

I największy atut filmu - Harrison Ford. Co prawda, już nie taki Indiana Jonesowy, jak kiedyś, ale też wyjątkowy :D przy nim trochę ogarnia mnie smutek, że aktora dopadła starość i już nigdy nie będzie taki wspaniały, jak w filmach o przygodach archeologa.  

A jak wasze wrażenia? Mi się wydaje, że Wiek Adaline to jeden z tych filmów, o których za trzy miesiące zapomnę. Albo będę pamiętać, tylko nie będę potrafiła powtórzyć tytułu. :s

*
Jeśli chodzi o książkowe wpisy, będziecie musieli uzbroić się w cierpliwość. Na razie jestem zawalona po uszy książkami z uczelni. Ale zawsze o czymś postaram się napisać. ;)

wtorek, 12 maja 2015

Cykl Pieśni Lodu i Ognia - Gra o tron

Po prawie dwóch tygodniach przeczytałam Grę o tron i już na samym początku informuję was, że zaczynam półroczną, może dłuższą przygodę z George'em R.R. Martinem. :D Wciągnęłam się. Mam wielkie szczęście, że dopiero teraz i jest już kilka tomów z cyklu i nie muszę czekać na kolejne. Tak jak w przypadku Czerwonej królowej :(. Zatem, co jakiś czas możecie spodziewać się na blogu posta poświęconego Pieśni Lodu i Ognia.

Grę o tron zaliczyłam do tej grupy książek, które czyta się powoli, bo czytelnik nie chce szybko się z nią rozstać. Tak samo robiłam z Czerwoną... i wieloma, wieloma innymi. W przypadku GoT przeciąganie wynikało również z tego, że wcześniej oglądałam serial, więc wiedziałam jaki będzie koniec. Strasznie nie chciałam dotrzeć do tego momentu, kiedy ktoś straci głowę, bo bardzo polubiłam tę postać, więc przedłużałam moje spotkanie z tą sceną.

Mam jedno poważne zastrzeżenie do tego wydania. Jest w nim dużo błędów ortograficznych :( i wszystkie, które znalazłam związane były z pisownią "nie" z innymi częściami mowy. Jestem naprawdę zdziwiona, że ktoś tego nie dopilnował. Zwłaszcza, że GoT jest bardzo popularna i ludzie nie powinni żałować pieniędzy na jej korektę. :P Czy tylko ja trafiłam na taki egzemplarz? Dajcie znać.

I drugie moje zastrzeżenie jest takie, że żałuję, iż oglądałam serial wcześniej. Wydarzenia z książki zostały przestawione w serialu z prawie stuprocentową zgodnością. No i potem wszystko wiedziałam, co będzie dalej. Na szczęście obejrzałam tylko dwa pierwsze sezony i pół trzeciego. Więcej sobie tego nie zrobię i sięgnę po adaptację dopiero po przeczytaniu wszystkiego. Czyli za jakieś pół roku :DD 

Aha, i jeszcze na początku trudno było mi przestawić się, że młodzi bohaterowie książki są naprawdę młodzi. To tylko wina serialu, w którym większość aktorów wcielających się w role jest dorosła. Jednak zdaję sobie sprawę, że w produkcji nie mogłyby zagrać dzieci itd.


No dobrze, a teraz dlaczego będę kontynuować swoją znajomość z bohaterami krainy Westeros?
  • Wilkory. Dzięki nim zaczęłam oglądać serial dwa lata temu. Nie rozumiałam wtedy fenomenu GoT i dlaczego wszyscy się tym zachwycają. Znajomi opowiadali mi o serialu, a ja najbardziej ze wszystkiego chciałam popatrzeć sobie na duże wilki. Obejrzałam i zrozumiałam. Może to też kwestia tego, że od dziecka cierpię na brak swojego osobistego zwierza i w przyszłości chciałabym takiego dużego psiaka :c
  • utożsamiam się z wrednym Tyrionem i pomimo tego, że jest on z rodu złych, bardzo go lubię :D
  • Martin jest mistrzem pięknych i obrazowych opisów. Naprawdę podziwiam go za ten ładny język. Wygląd Martina budzi odrobinę moje przerażenie, dlatego też byłam pozytywnie zaskoczona tą lekkością narracji #uprzedzenia #stereotypowemyślenie
  • skoro piszę już o Martinie, nie mogłabym ominąć wielowątkowej narracji. To jest chyba najlepsza rzecz z całej książki - dla każdego coś miłego, nie sposób się nudzić, a ciągłe przerywanie narracji inną pobudza tylko apetyt na jeszcze!
  • wiem, że w kolejnych tomach w końcu umrze ten wstrętny król J.!!!!!! to będzie piękny dzień, nie mogę sobie tego odpuścić. Swoją drogą ciekawe jest to, że w książce Joffrey jest opisany jako młody bóg, tymczasem w serialu wygląda jak... :D
  • bardzo jestem ciekawe co Daenerys nawywija. Jest bardzo wyróżniającą się bohaterką, niesamowicie silną psychicznie i wie czego chce. Myślę, że może jeszcze niejednokrotnie zaskoczyć. W sumie, to także ją bardzo lubię. 
  • skoro Daenerys to i smoki. Uwieeelbiam dawne legedny i mitlogie za to, że autorzy czerpią z nich inspirację i umieszczają w swoich powieściach te wielkie jaszczurki :)
  • no i o co chodzi z tym Jonem Snow? Mam wrażenie, że również on mnie zaskoczy, a tym bardziej bohaterów cyklu :DD. Wydaje mi się, że tajemniczy temat jego matki w późniejszych częściach może być kluczowy do wyjaśnienia pewnych rzeczy. Poza tym, Snow to faaajny chłopak jest i ma świetnego wilka. ;))
  • bardzo lubię wszystkie fantastyczne książki, które na końcu zawierają mapy swoich krain. Za to wielki plus dla autora. Tego brakowało mi w Czerwonej...
 Gdybym się uparła moja lista atutów GoT byłaby jeszcze dłuższa, ale postanowiłam skupić się na tym, co najbardziej utkwiło mi w głowie.


Najpierw oglądałam serial, dopiero potem sięgnęłam po książkę, więc zupełnie naturalną rzeczą było, że ciągle porównywałam jedno do drugiego. Nie potrafię jednak jasno powiedzieć, które z tych dwóch jest lepsze. Zarówno bohaterowie z ekranu jak i z kartek wywołali moje pozytywne emocje. Chcę więcej!! Niestety, aktualnie jestem zmuszona do przeczytania gruubeeej książki potrzebnej do pracy magisterskiej, więc Starcie królów będzie musiało poczekać :<.

A jakie są wasze opinie na temat GoT? ;)

PS. PROSZĘ MI TYLKO NIE SPOILOWAĆ!!!!! :DDD

Na tej stronie znalazłam polityczną mapę Westeros.


niedziela, 10 maja 2015

IX Kiermasz Książki Przeczytanej w Szczecinie

Wczoraj, 9 maja miałam okazję wybrać się do Teatru Lalek Pleciuga w Szczecinie na Kiermasz Książki Przeczytanej. Wzięłam udział w tym wydarzeniu pierwszy raz, chociaż była to już IX odsłona spotkania. O całej akcji dowiedziałam się dzięki temu, że ostatnio zaczęłam interesować się życiem literackim w Szczecinie. ;) Kiermasz został zorganizowany między innymi przez portal internetowy SzczecinCzyta.pl.

W kiermaszu mógł wziąć udział każdy, kto chciał sprzedać książki lub je zakupić. Sprzedający musieli odpowiednio wcześniej zgłosić się do organizatorów, aby zaklepać sobie stolik. Łatwo się domyślić, że liczba miejsc była ograniczona. 

Fajna sprawa, powiem wam! Było dużo stoisk, mnóstwo książek z różnych dziedzin i pełno pozytywnie nastawionych do siebie ludzi. W końcu każdy miał wobec siebie jakieś oczekiwania ;) (jedni chcieli sprzedać, drudzy chcieli kupić). Można było dorwać naprawdę fajne tytuły za niewielką cenę. Momentami musiałam się powstrzymywać przed kupnem, bo miejsce na moich regałach niebezpiecznie się kurczy i zastanawiam się GDZIE już wkrótce będę ustawiać książki :s.

Wydaje mi się, że największą popularnością cieszyła się literatura dziecięca i młodzieżowa. Jeśli ktoś jest szczęśliwym rodzicem Małego Krasnala, jak najbardziej warto się wybrać na taki kiermasz.

Bardzo podobało mi się to, że na niektórych stoiskach sprzedawały dzieci - a to co zarobiły mogły wydać zaraz na zakup nowych książek! Handel i edukacja w jednym :D

Do Pleciugi wybrałam się z koleżanką. Poniżej nasze łupy. Koszt tych czterech książek to mniej więcej 20 zł ;)



Polecam wybrać się tam przy następnej okazji ;) Kiermasz organizowany jest dwa razy do roku.

Na koniec mam tylko taką uwagę, wydaje mi się, że z każdym rokiem będzie coraz więcej chętnych, a ściany teatru niestety nie są z gumy. Może warto by rozważyć jakąś inną miejscówkę podczas kolejnych odsłon wydarzenia? Zdaje sobie sprawę, że w Pleciudze jest fajny klimat, ale szkoda by było jakby wszyscy się tam podusili, albo niektórzy rezygnowali z wejścia tylko dlatego, że w środku przebywa za dużo ludzi ;).

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Także i mój pionowy świat

Nie pamiętam już jak to było, zanim poznałam świat himalaistów. Nawet nie jestem pewna, czy przed pisaniem pracy dyplomowej na podstawie książek Jerzego Kukuczki choć raz słyszałam coś o tym mężczyźnie. Teraz wiem, że gdybym nie miała okazji zapoznać się z tym środowiskiem, wiele bym straciła.

Czas żebyście zapoznali się z moją kolejną pasją. Górami.

Kto nie zna Jerzego Kukuczki ręka do góry! Nie bójcie się przyznać! Zawsze można wszystko nadrobić ;) Wcześniej wspomniany człowiek w latach 80 był znany na całym świecie. Ze swoich wyjątkowych dokonań. Wyjątkowych, bo popełnianych na granicy życia i śmierci. A to wszystko działo się daleko stąd. W Himalajach. 

Zainteresowanym polecam wejść na świetną stronę Wirtualnego Muzeum Jerzego Kukuczki. Tam dowiecie się więcej szczegółów.

I koniecznie zobaczcie zwiastun filmu.

Oczywiście najbardziej polecam książki: Mój pionowy świat i Na szczytach świata, lecz to nie o nich dziś będę pisać.

Żeby poczuć ten cały klimat, trzeba to lubić i się wczuć. Tak jak ja. Jestem totalnie wkręcona w temat polskich alpinistów, a zwłaszcza tego pana, ponieważ z jego książkami spędziłam pół roku pisząc pracę. Znam dobrze jego życiorys. Przez to czuję z nim szczególną więź. 

Jurek jest filmem dokumentalnym w całości poświęconym sylwetce Kukuczki. Wcześniej postał już niejeden taki dokument o alpiniście, lecz ten jest inny. Powstał z okazji 25 rocznicy śmierci Polaka. W obrazie znajduje się dużo materiałów wcześniej nigdzie nie publikowanych, w większości z prywatnych zasobów rodziny Kukuczki.

Pomimo tego, że znam na pamięć całą himalajską wędrówkę Kukuczki, film nie wywołał mojego znużenia. Przypomniał mi jedynie o mojej wielkiej fascynacji. Jest świetnie zrobiony. Bardzo podobały mi się fragmenty dziejące się w domu himalaisty lub podczas wywiadów. Są to nagrania niezwykle poruszające. Zwłaszcza wtedy, kiedy się wie, jaki był przykry koniec... Z tych ujęć wysuwa się sylwetka skromnego i mądrego człowieka, który wielokrotnie pokonał swoje słabości i czternastokrotnie wspiął się na wysokość 8 tysięcy metrów.

Dodatkowo ciekawe są także komentarze towarzyszy wypraw Kukuczki. Wywołują wzruszenie oglądającego i przede wszystkim u mówiącego. Największe wrażenie zrobiły na mnie archiwalne wypowiedzi Artura Hajzera (założyciela marki HiMountain), który dwa lata temu zginął podczas wyprawy w Himalaje.

Matko, w tym jest coś magicznego. W tych ogromnych górach, których widok wywołuje pokorę i szacunek. Masywy powodują, że w zgiełku codzienności człowiek ma ochotę się zatrzymać i po prostu na nie patrzeć. Pozwala to oczyścić umysł. Niezwykłe są również czyny głównego bohatera, jego nieustanne przekraczanie własnych horyzontów. I to wszystko dzieje się na granicy dwóch światów. Ziemskiego i hm...? 

Również zakończenie filmu nie było mi obce. Jednak wielkość umiejętności mężczyzny zawsze powoduje, że łatwo zapominam o przykrym finale. Za każdym razem, kiedy dochodzę do tej informacji, dopada mnie przygnębienie. Naprawdę wielka szkoda, że tak wspaniałych ludzi los szybko zabiera.

Jeśli ktoś nie jest zainteresowany tematyką górską i dalej nie czuje się przekonany, polecam obejrzeć ten film z innego powodu. Jest dobrą lekcją historii. Jurek jest świadectwem z perspektywy nietypowej społeczności o uciążliwej rzeczywistości PRL-u. A przecież ekwipunek i prowiant skądś trzeba było zdobyć!

Zdaję sobie sprawę, iż himalaiści wielokrotnie spotykają się z krytyką i niezrozumieniem. Odkąd zagłębiłam się w tę tematykę, ani razu tak nie pomyślałam. Kupuję ich działalność od samego początku do końca. Szanuję i kibicuję!

 Na koniec moje zdjęcie. Trochę z innej strony :D Mój but próbujący dopasować się do odcisku trapera himalaisty. Jerzy Kukuczka miał niewiele większy rozmiar obuwa ode mnie, prawda? Okazuje się, że nie trzeba być dużym, żeby dokonać wielkich rzeczy! I tego się trzymajmy ;)


czwartek, 23 kwietnia 2015

ALBO ALBO TAG


Mamy dziś Światowy Dzień Książki. W imię tego postanowiłam urozmaicić rytm mojego bloga. Dziś zabawię się w TAG. Konkretnie ALBO ALBO TAG.
 
Wolisz trylogie, czy powieści jednotomowe?
W zasadzie to pytanie jest trudne. Na początku bez zastanowienia nasuwa się odpowiedzieć, że wolę trylogię, ale jak zaczynam myśleć... Niektóre książki muszą być kilkutomowe, ponieważ w jednym nie zostałaby wyczerpana genialność wątków, ale uważam też, że niektóre książki nie powinny być kontynuowane, bo z biegiem jest już coraz gorzej. (patrz: Grey)

Wolisz książki napisane przez kobiety, czy mężczyzn?
Hmmm, zastanówmy się. Chyba to jest bez różnicy. Jednak, jeśli mówimy na przykład o literaturze XVIII/XIX wieku, to zdecydowanie wole kobiety :D (patrz: Jane Austen)

Wolisz kupować w Empiku, czy tylko na stronach internetowych? 
Wolę kupować gdziekolwiek! I oczywiście byłoby super, gdyby udawało się po taniości. Jednak czasem jest tak, że jeśli widzę jakąś książkę, która mnie zainteresuje, to zbytnio się nie zastanawiam, gdzie mogłabym dostać to taniej. Oczywiście poza tym, często chodzę również do biblioteki. Lubię książki bibliotekarskie, a najbardziej komentarze na marginesach zapisane przez poprzednich czytelników :)

Wolisz, żeby wszystkie książki zostały zekranizowane, czy żeby przekształcono je w serial?
OCZYWIŚCIE, ŻE SERIAL. A potem będę płakać, że zostało to źle zrobione. ;)

Wolisz czytać pięć stron dziennie, czy pięć książek tygodniowo?
Haha, gdybym czytała pięć książek tygodniowo to byłabym nolife'em. Bardzo oczytanym, ale wciąż nolife'em. ;) Uznajmy, że wolę czytać pięć stron dziennie, chociaż w rzeczywistości zawsze jest to trochę więcej.

Wolisz być recenzentem profesjonalnym, czy autorem?
Jedno nie przeszkadza drugiemu, prawda?;)

Wolisz czytać dwadzieścia ulubionych książek w kółko, czy sięgać po nowe pozycje?
Oczywiście, że wolę czytać coś nowego. W ogóle nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie zadają pytania w stylu "twoją ulubiona książka?". Jest pełno świetnych rzeczy, które warto poznać. Jakby miała ograniczać się tylko do tych, które zrobiły na mnie kieeedyś ogromne wrażenie, stanę w miejscu i nie będę się rozwijać!

Wolałbyś/abyś być bibliotekarką, czy sprzedawcą książek?
Haha... Hm... Chciałabym być kimś, kto po krótkim poznaniu drugiej osoby będzie wiedział, jakie książki warto mu/jej polecić i co mogłoby się jemu/jej spodobać. Jeśli te kompetencje mieszczą się w tych dwóch zawodach, dlaczego nie!

Wolisz czytać tylko ulubiony typ literatury, czy wszystko poza ulubionym typem literatury?
Staram się sięgać po wszystko, ale baaardzo trudno jest mi przekonać się do takiego czystego sci-fi. Podobno polonistki tak mają. :D

Książki papierowe czy ebooki?
Jedyny ebook, który przeczytałam to Pięćdziesiąt twarzy Greya, ponieważ nie chciało mi się czekać miesiącami na egzemplarze z bibliotek, ani tym bardziej kupować.
Wolę papier. 


:)
 

niedziela, 19 kwietnia 2015

Sierściuchy górą!

Przyszło nam spotkać się przy książce, od której chyba powinnam zacząć swoją blogerską przygodę ;) w końcu nazwa Cat's library powinna mnie zobowiązywać. Nie mniej, jest to jedenasty wpis i uznajmy, że właśnie nim rozpocznę kolejną dziesiątkę postów.

*

Historia kotów - Madeline Swan. Sam tytuł mówi nam wszystko, czego możemy spodziewać się po tej pozycji. Jednak już sama autorka sprawiła mi trochę więcej trudności. W internecie nie mogłam znaleźć zbyt wiele na jej temat. Wszystkie linki prowadzą tylko do książki o sierściuszkach. Zupełnie mnie to nie satysfakcjonuje. Jeśli udało wam się zdobyć więcej informacji o tajemniczej autorkce, podzielcie się!!!! Nawet z z tyłu okładki nie ma krótkiej biografii. Być może jest to zamierzone i od początku do końca książka poświęcona jest małym tygryskom - o tym sugeruje także dedykacja. 

Łatwo się domyślić, że jestem wielką fanką Mruczków. Przeczytanie tej książki zatem było tylko kwestią czasu. Akurat fajnie się złożyło, że dziwnym trafem Wielkanocny Zajączek przyniósł mi książkę o kiciusach i proces czytania nastąpił w miarę szybko. ;)

Robiłam trzy podejścia do tej książki. Jedno, jakiś tydzień temu i wtedy też w trakcie czytania przysnęłam. Informacje zawarte w tym utworze są pisane w stylu publikacji popularno-naukowych. Jest dużo materiału historycznego (jeśli chodzi o poziom wciągania - podręcznik do historii to mały Pikuś w porównaniu z HK) wymagającego skupienia, bez którego łatwo zgubić wątek. Zatem nie polecam czytać tej książki na noc! :D Potem miałam Siedem Dni Lenia/Zombie/Przykrego Powrotu do Rzeczywistości i nie ruszyłam zupełnie nic. Pozostałe strony przeczytałam wczoraj i dziś. Jednym tchem. Tym razem nie popełniłam tego błędu co wcześniej i lekturę rozpoczęłam w południe. :D

HK jest podzielona na dziewięć rozdziałów, w których Swan od starożytności do współczesności przedstawiła perypetie sierściuchów. I powiem, że koty nie zawsze miały lekko! Raz na wozie, raz pod wozem. Każdy rozdział poprzedzony jest uroczą grafiką nawiązującą do danej epoki. Dodatkowo dużą zaletą książki są liczne ilustracje. Niektóre z nich pozwoliłam sobie zeskanować w celu urozmaicenia mojego wpisu :D


Grafikom udało się oddać kocią dostojność w tych małych obrazkach :)

Cała Historia kotów zawiera mnóóóóóóóóstwo ciekawostek poświęconych tym futrzakom. Jest pełno informacji zgoła banalnych, ale po ich przeczytaniu myślałam sobie "Rany, bez kitu tak jest!"  Autorka do pisania podeszła niezwykle poważnie i profesjonalnie. Utwór poprzedzony jest wstępem, a z kolei na końcu mogłam znaleźć spis wybranej bibliografii, a także indeks wszystkich nazwisk wymienionych w utworze. Do profesjonalnej książki naukowej brakowało mi tylko przypisów. Cała opowieść zaczyna się od podania kluczowej informacji SKĄD wywodzą się nasze domowe pieszczoszki. Następnie po kolei, od starożytnego Egiptu, Swan przedstawiła stosunek ludzi do kotów. Nie będę niczego streszczać, aby nie zepsuć innym zabawy. Zdradzę tylko, że Mruczki miały przechlapane w wiekach średnich, gdzie razem ze swoimi czarownicami były palone na stosie! (oczywiście, czarne Smoluchy miały najgorzej, bo uznawano je za sługów demonów. Kotki, które posiadały choćby niewielką białą plamkę, miały szansę na przeżycie. Swan zwróciła uwagę na to, że nawet współcześnie, koty w całości czarne jak węgielki są rzadko spotykane. Zgadzamy się  z nią?)


Dzięki HK dowiedziałam się o tym, jak wielu artystów ceniło sobie obecność kotów. Te informacje Swan czerpała z licznych pamiętników, dzienników, wspomnień, listów czy prac naukowych, które umiejętnie zacytowała i wplotła w bieg swojej książki. Najbardziej utkwiła mi w pamięci wypowiedź Emily Bronte na temat tego, dlaczego ludzie kochają koty. Tak bardzo zgadzam się z jej zdaniem!!! 

Kiedy byłam mała, miałam książkę, która zawiera pełno bajek i baśni. W HK zostało wyjaśnione pochodzenie niektórych przesądów i legend, na podstawie których postały bajki znajdujące się w mojej dawnej książce! Czy pamiętacie taką bajkę, w której biała kotka prosi księcia o to, żeby on odciął jej głowę, a następnie ogon? No właśnie. HK dokładnie wyjaśnia, dlaczego kotka o to prosiła. Moje życie od dziś już nie będzie takie samo!

Czy zdarza wam się mówić "zaraz dostanę kota" w wielkim zdenerwowaniu? :D Mi się zdarza. Okazuje się, że to też ma swoje podłoże w angielskich przesądach. Dokładnie chodzi o przesądy dotyczące ciężarnych kobiet. Odrobinę przerażający jest ten przesąd ;>.

Poza anegdotkami, Swan zamieściła w swojej książce ogrom rzeczowych informacji o tym, w jaki sposób przez lata korzystano z pomocy kotów. Dzięki temu już wiem, co Mruczki robiły podczas wojen!



HK jest przede wszystkim kopalnią kocich imion. Wraz z informacją o sławnych fanach futrzaków dostajemy dokładny spis nazw (niezwykle zabawnych i wymyślnych) tychże pupili.

I na koniec coś pięknego:


Po przeczytaniu HK moje życie na pewno stało się bogatsze o wiedzę historyczną i anegdotki. Wydarzenia autentyczne z perspektywy kota są ciekawym urozmaiceniem lekcji historii. ;)

Ze wszystkich kocich wizerunków najbardziej podoba mi się ten mroczny i tajemniczy, w którym sierściuchy mają magiczne zdolności. Podczas czytania rozdziału o kotach czarownic, od razu przypomniał mi się Kotołak z Eragona, którym byłam zachwycona do ostatniej kartki! 

A jakie są wasze ulubione koty z książek?

Za wykrzywione skany przepraszam :D

wtorek, 7 kwietnia 2015

Królowa Błyskawic

Zrobię wszystko, żeby ten wpis był opanowany. Ale nic nie obiecuję, bo za każdym razem, kiedy myślę o tej książce wpadam w zachwyt i mam ochotę zachować się jak nastolatka :(

*


*

Ładna, estetyczna okładka w moim przypadku to połowa sukcesu. Wtedy potrzebuje jeszcze tylko jednego elementu, który nakłoni mnie do kupienia książki. 

Kiedy zobaczyłam Czerwoną królową bardzo spodobała mi się jej szata graficzna. Jedynie miałam obawy, że ta czerwień może mieć coś wspólnego z wampirami, a czegoś takiego nie chciałam czytać. Na szczęście fragment książki zamieszczony na tylnej okładce szybko rozwiał moje wszystkie wątpliwości. Zaciekawiło mnie również to, że autorka książki jest młodziutka! Wpiszcie sobie w google: Victoria Aveyard i przyjrzyjcie się tej młodej, ładnej i zdolnej kobiecie! Ja nie mogę się na nią napatrzeć.

Główna bohaterka Czerwonej... ma siedemnaście lat. Nazywa się Mare Barrow. Żyje w świecie, w którym od lat toczy się wojna, a społeczeństwo jest podzielone na bogatych i biednych. Krew bogatych ma kolor srebrny, a biednych czerwony. Bogaci mają magiczne moce i sprawują władzę nad krajem. Mare oczywiście jest Czerwoną, jednak szybko przekonuje się o tym, że nie do końca jest taka zwyczajna. Zdradzę tylko, że dziewczyna ma dużo wspólnego z elektrycznością.

Początek zawsze musi być schematyczny :) 

W całej książce czuć lekkie inspiracje Igrzyskami śmierci, Trylogią czarnego maga i nawet trochę Grą o tron. Ale! Niezależnie od tego, jak bardzo się starałam, nie udawało mi się odgadnąć co będzie dalej. Moje wszystkie domysły szły w zupełnie innych kierunkach niż fabuła. Zaczynając czytać nigdy bym się nie spodziewała, że ostatecznie bohaterka skończy tam, gdzie skończyła ;> 

Czerwona królowa jest świetna, wspaniała, jest przeeeeepyszna. Strasznie dawno w nic się tak nie wkręciłam. I teraz cierpię, bo chcę NATYCHMIAST kontynuacji. A muszę czekać do przyszłego roku. No przynajmniej mam co robić przez najbliższe miesiące. :D

To nie będzie żadna nowość, kiedy powiem, że główna bohaterka została tak stworzona, że możemy się z nią utożsamić. Kiedy jest zła, czułam złość, kiedy była zażenowana, ja również odczuwałam wstyd i także razem z Mare przeżywałam ciężar nowej codzienności, z którą bohaterka musiała się zmierzyć. Z kolei w momencie, kiedy wydarzenia doprowadziły do totalnej katastrofy i wywołały u bohaterki ogromne rozczarowanie, myślałam, że się rozpłaczę. Autentycznie. Ostatni raz płakałam podczas czytania Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi, kiedy umarł Dumbledore. A wcześniej to chyba jak umarł Nemeczek z Chłopców z Placu Broni. 

Oprócz tego fabuła jest mistrzowska! Przez wszystkie pięćset stron tomu coś się dzieje. Wydarzenia nieustanne trzymały mnie w napięci. Ciągle dochodziło do zwrotów akcji i moje biedne nerwy nie miały nawet chwili, żeby ochłonąć. To była pierwsza książka, którą sobie dawkowałam, ponieważ nie chciałam za szybko pożegnać się z tą przygodą. 


W CK każdy znajdzie coś dla siebie. Jest wojna, mnóstwo intryg, rywalizacja, nowoczesna technika, rozczarowanie, nadzieja i romans. A romans smakuje najlepiej, kiedy jest zakazany. Mówię wam, romans z Czerwonej... już niedługo zawładnie czytelniczym światem. Jeszcze wspomnicie moje słowa. Już się boje tego, jak ten wątek będzie maglowany na wszystkie strony! Znów zaleciało schematycznością, ale powtarzam, co rusz byłam zaskakiwana fabułą! No może troszeeeeczkę da się przewidzieć jak skończy się wątek miłosny. ALE! Kto wie co przyniosą kolejne części...

Moim zdaniem film/serial na podstawie tej książki to tylko kwestia czasu. A wraz z tym przyjdzie rozczarowanie, bo przecież inaczej to sobie wyobrażałam. Mimo wszystko i tak nie mogę się tego doczekać. W internecie można już znaleźć dużo klimatycznych fanartów zainspirowanych CK.

Nie napisałam najważniejszego. Peter and Jacob - laureaci polskiej edycji Must Be The Music - Tyko Muzyka zainspirowali się Czerwoną królową i napisali piosenkę. Możecie jej posłuchać tutaj. Jak wrażenia?

Bardzo trudno mi teraz pożegnać się i na chwilę wyjść ze świata Mare, bo wpadłam po same uszy. Cała fantastyczna otoczka jest bliska mojemu sercu, bo przecież to od walki dobra ze złem zaczęła się moja czytelnicza przygoda... :)

Kto nie czytał ten trąba!

piątek, 3 kwietnia 2015

Powrót do korzeni / Kopciuszek


Kopciuch towarzyszy mi przez całe życie. Kiedy byłam mała, miałam kilka małych książeczek poświęconych tej bajce. Pamiętam, że jeden egzemplarz, który miał sztywne, kartonowe kartki był obgryziony w rogach. Chyba był lekiem na moje wychodzące ząbki :D Znałam tę historię na pamięć, bo naprawdę często przyglądałam się obrazkom. Jednak przyznam, że nie była to moja ulubiona bajka Disneya. Wolałam Piękną i Bestię i przede wszystkim Anastazję!!!!! 

Potem zrobiłam się starsza, książeczki pooddawałam (czego dziś żałuję), a los w 2004 roku zesłał mi współczesną wersję Kopciuszka w filmie Cinderella Story. Co wtedy się działo! Oglądałam to nieustannie! Wzruszałam się podczas każdego oglądania. Kiedy tego nie robiłam, słuchałam soundtracku, a niektóre mądre cytaty z tego obrazu pamiętam do dziś (np. Nigdy nie pozwól, by strach przed działaniem wykluczył cię z gry). Byłam wtedy wielką fanką Hilary Duff, która wcieliła się w rolę tytułową (Hilary Duff to taka ówczesna Miley Cirus). Do dziś czuję sentyment do tego filmu. Mam z nim dobre wspomnienia i skojarzenia.

Następnie pojawiła się kolejna filmowa wersja Kopciuszka. Tym razem taneczna. Chyba z Seleną Gomez w roli głównej, ale to już nie mój klimat i tego nie oglądałam.

I teraz! Producenci Disneya wpadli na genialny pomysł, żeby tworzyć filmowe wersje swoich bajek! Byłam bardzo podekscytowana, kiedy się o tym dowiedziałam. Potem zobaczyłam obsadę do Kopciuszka i... Cate Blanchett super!! Helena Bonham Carter jeszcze lepiej!! Ale Kopciuszek i Książę? Co to w ogóle są za aktorzy? (#IgnorancjaLevelExpert). Tak myślałam sobie wtedy, trochę rozczarowana. Do kina poszłam z ciekawości, odrobinę sceptycznie nastawiona. Jednak wiedziałam, że dla Heleny i Cate jak najbardziej warto iść to zobaczyć!

I... Jak dobrze zrobiłam, że obejrzałam ten film!!! Wywołał moje totalnie pozytywne emocje. Uśmiech nie schodził mi z twarzy! Znów poczułam się jak dziecko. Przekonałam się, że moja pamięć jeszcze nie zawodzi, bo z biegiem akcji przypominałam sobie, co powinno wydarzyć się dalej. Bardzo mnie ucieszyło, że produkcja w prawie stu procentach zgadzała się z fabułą bajki. A widok pięknych, szklanych bucików zapierał mi dech w piersiach. #teżtakiechcę




Co z tego, że film jest odrobinę kiczowaty w swojej cukierkowatości i naiwności. Co z tego, że z powodu braku asertywności Kopciuszka oglądający chce strzelić sobie w łeb (zwłaszcza taki, który jest asertywny momentami aż za bardzo!). Obraz jest po prostu słodki i uroczy. Sprawia, że zazdrości się Kopciuszkowi dobrej wróżki, pięknej sukienki (a zwłaszcza w tańcu!) i powodzenia u samego księcia! ;))

Aktorzy wcielający się w główne postacie (Lily James w roli Kopciuszka i Richard Madden w roli Księcia) nie pasowali mi do samego końca filmu, ale potem stawało się to coraz mniej uciążliwe. Człowiek szybko się przyzwyczaja. ;) Jednak byłam w szoku, kiedy uświadomiłam sobie, że Richard Madden grał Robba Starka w Grze o tron. Nigdy bym na to nie wpadła! Owszem, podczas seansu wydawało mi się, że już gdzieś widziałam tego aktora, ale... przecież to dwie zupełnie inne osoby! Charakteryzacja mistrz.

trudno uwierzyć, że to ta sama osoba :D
Jeśli chodzi o Helenę i krótką scenę, w której mogliśmy poznać ją jako Wróźkę to... #milionyserduszek. Ta kobieta jest ge-nia-lna! Przerysowana w charakteryzacji i gestach znów podbiła moje serce. Wyglądała bardzo ładnie, a to niemała odmiana jeśli chodzi o role aktorki. 

Cate Blanchett jest również świetną artystką i każdy o tym wie. Dobrze zagrała wredną macochę, ale jeśli miałabym porównać ją i Angelinę Jolie jako Czarownicę, Jolie wygrywa ze stumilionowym wyprzedzeniem.

Jak w każdym filmie i tutaj pojawiają się wzruszające sceny, które przez mojego sąsiada zostały skomentowane tak: Dobrze, że nie nie masz teraz PMS, bo byś buczała jak syrena... I to tyle, jeśli chodzi o poziom wzruszeń. ;)

Cztery lata studiowana filologii polskiej spowodowały, że wszystkie gesty, słowa, symbole pomiędzy kobietą i mężczyzną związane z: przejściem, wejściem, zakładaniem, ściąganiem, zrywaniem, obdarowywaniem (i myślę, że nie trzeba studiować tego co ja, żeby tak myśleć) kojarzą mi się z jednym... I stąd, o dziwo... Krótka droga do Greya. Podczas oglądania myślałam sobie, że przecież to od takich historyjek przedstawionych w Kopciuszku wywodzi się cała nasza kultura. To co powstało później jest tylko luźną interpretacją tego co było wcześniej i przede wszystkim dostosowaniem tego do wymogów współczesności. Brutalne ale prawdziwe.

No dobrze, a teraz kto mi powie, JAK bajkowy książę miał na imię? W filmie mówili na niego... Ty.... zapomniałam. :s
Czy komuś udało się obejrzeć ten film bez dubbingu? Wiem, że to film dla dzieci, ale wydaje mi się, że efekt byłby lepszy z napisami!

sobota, 28 marca 2015

Jak żyć, żeby... Make Life Harder?

Zaglądanie do tej książki z mojej strony wydawałoby się bez sensu, ponieważ nie śledziłam wcześniej Make life harder. Znałam ich tylko z tego, że inspirację do prowadzenia swojej strony zaczerpnęli z bloga Kasi Tusk o podobnym tytule (:D) Make life easier. Po za tym, to jeszcze jakiś czas temu widziałam ich w Dzień Dobry TVN i pamiętam, że szybko przełączyłam, bo żenowało mnie nazbyt poważne podejście prowadzących do rozmowy z chłopakami.

Jednak to jest książka, po którą sięgnęłam z większą ochotą niż do tych, które tworzą polscy celebryci (widzieliście, że Perfekcyjna Pani Domu wydała już co najmniej trzy książki? Ale spokojnie, sprzedają się chyba słabo, bo ostatnio widziałam je na wyprzedaży). 

MLH przeczytałam z trzech powodów:
1. bo zainteresowało mnie, kiedy Karolina Korwin Piotrowska na swoim fanpage'u zamieściła informację o tym, że pomogła chłopakom wydać książkę. Okazało się, że pierwsze wydawnictwo, które zdeklarowało się wydrukować dzieło, rozmyśliło się po przeczytaniu pierwszego szkicu tekstu. Dziennikarka interweniowała w wydawnictwie, z którym sama ma umowy. I ostatecznie, odwagą wykazało się Prószyński i S-ka,
2. bo poleciła mi to Patrycja!,
3. bo spodobało mi się jak Filip Chajzer i wyżej wspomniana dziennikarka skomentowali tę książkę. Obie ich opinie zostały zamieszczone z tyłu okładki.


Dlatego też podeszłam do Make life harder z dużymi oczekiwaniami i...hmmm.
Robiłam do tej książki dwa podejścia. Za pierwszym razem coś się nie kleiło i nie potrafiłam się wciągnąć, ale często jest tak, że utwór musi się rozkręcić, więc dałam drugą szansę. Za drugim razem poszło gładko i przeczytałam całość.

Lucjan i Maciej to dwaj tajemniczy autorzy książki. Nie wiemy jak wyglądają. Nie znamy ich nazwisk. Nawet nie mamy pewności czy to są ich prawdziwe imiona. Wiemy, że są wredni, mają cięte języki i niezwykle umiejętnie posługują się ironią i sarkazmem. Niejednokrotnie wykazując się prostymi i chamskimi komentarzami. Inspiracji do wypowiedzi chłopakom dostarczają różnego rodzaju blogerki, vlogerki, które z ekranów komputerów radzą nam JAK ŻYĆ. I to ich nakłoniło do napisania książki. A wszystko zaczęło się od Kasi Tusk. 

Książka jest dostępna dla czytelników, którzy ukończyli osiemnasty rok życia. Lepszej reklamy Lucjan i Maciej nie mogli sobie zrobić. To też wzbudziło moją ciekawość (nie mówiąc o ciekawości osób poniżej wymaganego wieku, w końcu zakazany owoc najbardziej smakuje). 

Jak wcześniej napisałam, podchodziłam do tej książki z dużymi oczekiwaniami. Liczyłam, że będzie naprawdę kupa śmiechu, że co akapit będę zrywać boki, co rozdział będę wycierać łzy śmiechu, a moi domownicy ostatecznie uznają mnie za wariatkę, która śmieje się w samotności. Niestety, na niekorzyść mojego odbioru książki chłopaków wpłynęło to, że najpierw czytałam Lemingi, co było naprawdę świetne, zabawne i napisane w podobnym tonie (tylko, że trochę lepszym). MLH też było zabawne, ale... nie aż tak :D Chłopaki podzielili swój utwór na dwanaście rozdziałów i każdy z nich został poświęcony jednemu miesiącowi. Co było dobrym posunięciem, bo ich wypowiedzi są ładnie uporządkowane. Lucjan i Maciej piszą nam, jak należy obchodzić święta, jak się ubierać, jak radzić sobie z głodem, z brakiem pieniędzy, jak się zachować na wieczorze kawalerskim i weselu, itd. Wszystko jest utrzymane w tonie wypowiedzi z Nonsensopedii. Jest absurdalnie i zabawnie (przynajmniej Maciej i Lucjan starają się, żeby było). W każdym podrozdziale znajdujemy opis stereotypowych zachowań. Jak widać, wady polskich społeczności i instytucji są jak studnia bez dnia i można z nich czerpać i czerpać. :D Czasem pewne kwestie zostały przedstawione wulgarnie, stąd to +18. Ale cholera, moja reakcja na tę książkę nie była taka, jak w opiniach wcześniej wymienionych dziennikarzy. Jest mi trochę z tego powodu przykro, bo się nastawiłam. Lubię się śmiać i czasem wole sobie przeczytać jakiś absurd niż kolejną poważną książkę. Może powinnam przeczytać to jeszcze raz?... Chyba naiwnie liczę, że to by coś zmieniło. Wychodzi na to, że nie jest to książka dla mnie. Owszem, śmiałam się, ale teraz nawet nie potrafię przytoczyć konkretnie, co rozśmieszyło mnie najbardziej. Może to dlatego, że jestem za młoda, lub dlatego, że jestem kobietą i nie łapie niektórych brutalnych żartów. Wytwór MLH jest dobrym uzupełnieniem do Lemingów, o których wcześniej pisałam tutaj i warto sobie przeczytać te książki razem. Jednak, jeśli chodzi o porównanie tych dwóch, to, moim zdaniem, Make life harder jest przeznaczona dla osób, które BARDZIEJ orientują się w życiu polskich celebrytów i generalnie w tym, co dzieję się w Internecie.

Ale i tak chłopaki kupili mnie tym, że podzielają moje zdanie na temat sztruksów :D
I jeśli w Szczecinie będzie spotkanie z nimi w ramach promocji książki, pójdę!
Podzielcie się swoimi opiniami na temat MLH!

*

Jeśli wasz stomatolog powie wam, że wyrwanie zęba to jedyne najlepsze wyjście... NIE UFAJCIE MU!! 
:((

środa, 18 marca 2015

Pewnie książki czasem trzeba przeczytać #2 / Ciemniejsza strona Greya

Po czytaniu bardzo ciekawej i zabawnej książki poświęconej historii prostytucji (potrzebne było mi to na uczelnie), pokusiło mnie, żeby pozostać w temacie. No i dobrze, byłam też ciekawa co dalej wydarzyło się po dramatach z pierwszej części. :D I zrobiłam to. 


Muszę wam coś powiedzieć. Moi kochani, pomiędzy pierwszą a drugą częścią Grey został porwany przez UFO. Postać widniejąca w Ciemniejszej stronie Greya jest jego alter ego. Autorka zapomniała tylko o tym wspomnieć. Może wkrótce wyda jakieś wyjaśnienia. Zachowania mężczyzny z pierwszej i drugiej części tak bardzo się różnią, że jest to aż nienaturalne. A pamiętajmy, że cała akcja rozgrywa się bardzo szybko. Grey ma dosłownie kilka dni, żeby przewartościować swoje życie i zmienić się. Pierwszy tom rozgrywa się mniej więcej w czasie dwóch tygodni? Drugi podobnie. Dodatkowo, kiedy zostają uwypuklone i wyjaśnione wszystkie słabości Greya i dokonuje on samoupokorzenia... mężczyzna ogromnie traci w oczach czytelniczki. Nie jest już taki fajny i silny. Wychodzi samo życie i rozczarowanie. Tajemniczość jest w cenie! Po co od razu odkrywać wszystkie karty?

Trudno było mi przełknąć Pięćdziesiąt... Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co będzie w drugich części. Naprawdę, jest to kolejny dowód na to, że niektóre książki powinny być zakończone na jednym tomie. Przecież w Ciemniejszej... nawet sceny sypialniane były... nie było ich :D Zupełnie różniły się od tych przedstawionych w tomie poprzednim. W pewnym momencie zorientowałam się, że omijam je z nudów. Autorka chyba postanowiła to zrekompensować przewidywalnymi wątkami kryminalnymi (swoją drogą była to kolejna inspiracja Zmierzchem). Już lepiej by zrobiła, gdyby skupiła się na tym co potrafi dobrze, czyli pisanie powieści erotycznej, a nie kryminalnej. No ale niech będzie, skoro między głównymi bohaterami jest już "idealnie" to trzeba wprowadzić coś nowego. Chyba każdy z nas zna taką parę, która  nieustanne się kłóci, prawda? O błahostki, bo są niepewni siebie i zakompleksienie. Stąd słowo idealnie w cudzysłowie, bo taka waśnie jest para Anastazja+Christian. 

Każdy mężczyzna w książce, to taki, który chce się zbliżyć do Anastazji. Każdy. Przez to atmosfera jest "duszna", bo spotkania głównej bohaterki ze znajomymi płci męskiej kończą się awanturą robioną przez zazdrosnego Greya. Nieustannie wychodzą kompleksy obu bohaterów co jest irytujące i ma się ochotę walnąć ich w głowę, żeby się opamiętali. W dalszym ciągu relacje rodzinne zepchnięte są na plan dalszy. Na plan pierwszy wysuwają się byłe kobiety, dramaty, kłótnie, ponownie byłe kobiety, tajemnicze biznesy oraz niekończące się pieniądze. Wciąż rzeczywistość jest mocno naciągana. I przez to groteskowa. Dziewczyna Idealnego Pana Greya zaczyna powoli stawać się również idealna. Jego zajebistość spływa na nią i kobieta szybko otrzymuje poważny awans w pracy. Zastanawiam się, jak to zostanie przedstawione w filmie i już się boję.

Cukierkowa sceneria!!! Absurdalna, cukierkowa sceneria. Mam tu na myśli wątek z domem przy zatoce. Na Boga, brakowało mi tam jeszcze golden retrivera biegającego po ogrodzeni za dwójką dzieci. NIEEE! Żenada level expert. Takich rzeczy być nie może po tym, co zostało przedstawione w tomie pierwszym!!!

Mimo wszystko ta trylogia ma w sobie coś takiego, że wywołuje moją niechęć i pożałowanie, ale wciąga. Jestem ciekawa co wydarzy się dalej, chociaż wszystko wydaje mi się nonsensem. Ale sceny łóżkowe lepsze w pierwszej części :D

Oczywiście, w książce jest przedstawiony wspaniały baśniowy wizerunek mężczyzny, który zmienia się pod wpływem kobiety i dla kobiety. Koleżanki (i koledzy), apeluję do was! Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę! Jeśli chcemy z kimś być, musimy zaakceptować się nawzajem tacy, jacy jesteśmy, bo z biegiem czasu będzie tylko gorzej :DD. A jeśli chcecie kogoś zmieniać, to zacznijcie od siebie ;)


A już wkrótce o Make life harder!

czwartek, 12 marca 2015

Jedno oblicze wojny

- Napiszesz o tym filmie na blogu?
- Nie.

*

Nie chciałam iść na to do kina. Nie chciałam, bo wiedziałam, jak na mnie to wpłynie. Ale podobno sztuką jest umieć iść na kompromis. 

Obraz przedstawia młodego Amerykanina (kowboja) Chrisa Kyle'a, który od dzieciństwa był wychowywany na obrońcę słabszych. Mężczyzna zapisuje się do jednostki specjalnej, gdzie przechodzi mordercze szkolenie, aby zostać snajperem. Kiedy zdobywa potrzebne umiejętności, zostaje wysłany na misję do Iraku. Film powstał na faktach. 

Wyszłam z sali i naszła mnie refleksja. Mnóstwo refleksji. Byłam zła. Zła na to co wojna robi z ludźmi. Zaczęłam sobie przypominać zasłyszane historie o mężczyznach, którzy byli w Afganistanie. W ciągu dnia pozornie szczęśliwi, a w nocy niejednokrotnie budzący się z krzykiem. Dlaczego? Lepiej nie wiedzieć. 
Pierwszy raz poczułam niechęć do władzy ogólnie. Główny bohater powtarzał jak mantrę Muszę walczyć za mój kraj. Patriotyzm jest dla mnie ważnym atrybutem, ale wydaje mi się, że ten mój kraj był obecny tylko w słowach władz Ameryki, które podjęły decyzje o wysłaniu wojsk na bliski wschód. W żadnym wypadku nie uważam się za eksperta historii czy polityki. Jednak doprowadza mnie do szału myśl (chciałoby się napisać gorzej), że decyzje o jednostkach z krwi i kości, które zdane są tylko na los, swoje umiejętności, łut szczęścia albo na przypadek, podejmują osoby, które mają zapewnioną ochronę całą dobę i z pewnością włos im z głowy nie spadnie nigdy. Wiem, że tak było zawsze, jest i będzie. Ale czy tylko mnie to denerwuje? Ten film ogromnie mnie poruszył i nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie doprowadzają do starć zbrojnych. Ale bardzo możliwe, iż znów się okazuje, że jestem naiwna, bo nie potrafię zrozumieć nawet tego, dlaczego ludzie krzywdzą się słowem. A przecież zamiast tego można by powiedzieć coś miłego!
Nie trudno zauważyć, że jestem kobietą i pewnie kiedyś zostanę matką. Kiedy widzę dziecko w potrzebie, budzi się we mnie imperatyw udzielenia pomocy. Albo nawet nie tyle, aby udzielić pomocy, tylko pojawia się myślenie, że dziecku trzeba pozwolić być tym dzieckiem i nie powinno ono przechodzić przez nic krzywdzącego i dramatycznego.
Wiem, że to był tylko film. Ale został nakręcony na podstawie książki powstałej na faktach, więc jakieś odzwierciedlenie tego w rzeczywistości było. Poza tym, jestem przekonana, że rzeczywistość wygląda gorzej. I to jest najbardziej przygnębiające.
Potem wróciłam do domu (obrażona na cały świat za wojny) i przeczytałam informację o tym, nasza pani premier podpisała dokumenty mówiące o tym, że wezwanie na obowiązkowe szkolenie wojskowe będzie mógł otrzymać każdy z kategorią A, a nie tak jak było wcześniej, tylko mężczyźni, którzy już w tym wojsku byli. Nie chodzi mi o to, że mam coś przeciwko pełnienia służby wojskowej. Ale wystraszyłam się. Dlaczego ta decyzja została przywrócona? Wszyscy wiedzą jak wygląda obecnie sytuacja na wschodzie Europy. Czyżby władze podejrzewały, że konflikt jest nieuchronny? Albo kolejną ciekawostką są pomysły powołania Armii Europejskiej.
W tym wszystkim warto zwrócić uwagę na komentarze niektórych mężczyzn pod tym artykułem. Coś w stylu: Na szczęście mam kategorię D. D jak Daję Dyla:D:D:D. Nie będę tego komentować.
Podczas oglądania Snajpera ironicznie pomyślałam sobie, że chyba powinnam zostać pacyfistką. Jednak w moim przypadku każdy strajk (na przykład pozostanie w łóżku jak John Lennon razem z Yoko Ono, gdzie zaprosili dziennikarzy do rozmowy), byłby bez sensu, bo niewiele osób wie o moim istnieniu.
Chyba nie muszę jasno odpowiadać na pytanie, czy Snajper jest dobrym filmem, prawda? Myślę, że moja reakcja na tę produkcję jest wystarczającą oceną. Jeśli film wywołuje emocje, to wnioski nasuwają się same.
 
Nie planowałam o tym pisać. Jednak najwięcej myśli zawsze przychodzi w nocy. I wtedy też pomyślałam sobie, że może warto.

niedziela, 8 marca 2015

Życie to są chwile, chwile

Jestem ostatnią osobą, która dobrowolnie włączyłaby piosenki disco polo, aby umilić sobie wieczór. Za każdym razem, kiedy jestem na domówce i ktoś z moich znajomych obudzi w sobie naturę DJ-a i zaczyna puszczać muzykę tego gatunku, czuję zażenowanie. Coś jest nie tak, albo po prostu alkoholu jest za mało. ALE! ALE! Nie wyobrażam sobie wesela bez tej muzyki! Kiedy jestem na takim wydarzeniu i słyszę pierwsze dźwięki grane przez kapelę zaczynam śpiewać najgłośniej i skaczę jak wariatka. Ba, nawet znam wszystkie teksty! Skąd? No właśnie nie wiem, skąd. Ale przecież wszyscy to znają, prawda? 
Tak samo nie wyobrażam sobie baletów w klubie PLR (nie to nie jest literówka, ten klub naprawdę nazywa się PLR) bez tej muzyki. Jednak w innych przypadkach nie toleruję tego gatunku. Jak słyszę te piosenki, kiedy jestem w domu z irytacji przymykam oczy i jest mi wstyd za kiczowate stroje i teledyski rażące bogactwem do przesady, a teksty przepełniają mnie zażenowaniem. Momentami, kiedy się nie wstydzę mam ubaw i zastanawiam się tylko, dlaczego te teksty tak łatwo wpadają do głowy i DLACZEGO, no DLACZEGO moja noga podryguje skoro tak bardzo tego nie lubię?:)
Poszłam do kina, bo chciałam. Bo byłam przekonana, że będzie to coś wyjątkowego. I nie rozczarowałam się. Film w reżyserii Macieja Bochniaka budzi mnóstwo pozytywnych emocji. Wyszłam z sali ze zdecydowanie lepszym humorem, na dodatek nucąc te piosenki, których podobno nie lubię. Obraz od samego początku wywoływał na mojej twarzy uśmiech, bo został po prostu świetnie zrobiony. Niesamowicie kolorowy i pozytywny (to będzie słowo dzisiejszej recenzji). Czas akcji to lata dziewięćdziesiąte, a przestrzeń? Przestrzeń nie została określona. Nadaje to filmowi nieco bajkowości i baśniowości. Intensywność barw, ruchy sceniczne aktorów i muzyka jednoznacznie kojarzą się z filmami kręconymi w Bollywood. Ale muszę dodać, że w polskiej produkcji nie ma nic kiczowatego. Obraz ma prosty przekaz: wystarczy tylko chcieć, aby spełnić swoje marzenia. Jest to tematyka, którą obejmuje wiele filmów, ale ten jest inni, bo jest to amerian dream po polsku.
Pierwsze dźwięki piosenki Bad Boys Blue spowodowały, że zaczęłam kiwać głową i śpiewać pod nosem. Wydaje mi się też, że ta piosenka idealnie nadaje się do wprowadzenia w klimat lat dziewięćdziesiątych. W filmie urzekła mnie charakteryzacja! A konkretnie idealny minimalizm w początkowym stroju głównego bohatera granego przez Dawida Ogrodnika - biały t-shirt, jasne jeansy i białe adidasy. No i dłuższe włosy. GE-NIA-LNE odtworzenie sposobu ubierania się młodych mężczyzn tamtych lat. Ja bym na to nie wpadła. W filmie grają sami młodzi aktorzy, którzy dopiero zaczynają pojawiać się na polskiej scenie filmowej. Było to dobrym posunięciem producentów, ponieważ odtwórcy ról dali radę. Joanna Kulig poza tym, że przez cały film wygląda pięknie, pokazała, że jest świetną aktorką i potrafi dobrze śpiewać. A pamiętam ją z serialu Szpilki na giewoncie, gdzie była jeszcze nieopierzona i dość przeciętna. I oczywiście Tomasz Kot, który po raz kolejny udowodnił, że jest dobrym aktorem i zasługuje na najlepsze role.


Obraz w swoich odrealnionych momentach (przypominam, że jest baśniowy i wyrwany z konkretnej przestrzeni) kojarzył mi się z Parnassusem. Czy zgadzacie się ze mną?
Disco polo zagwarantuje dużo uciechy i śmiechu. Producenci dobrze przemyśleli sprawę i wybrali same znane piosenki disco polo z ostatnich dwudziestu lat. Nie ma nikogo, kto by nie znał chociaż jednej z nich. Produkcja potrafi także nieźle zaskoczyć. Mam tu na myśli między innymi scenę w więzieniu. 
Po obejrzeniu tego obrazu naszła mnie myśl, że gdyby tylko nie było Polo Tv, film by spowodował, że znów w telewizji Polsat zawitałby program z nowinkami muzycznymi pokroju Jesteś szalona. Myślę, że po wizycie w kinie Polacy staną się bardziej śmiali i znów nastąpi boom na disco polo. 
Ludzie, idźcie na to do kina, bo przecież życie to są chwile, chwile tak ulotne jak motyle. A chwile spędzone na tym filmie, gwarantuję, nie będą straconym czasem. Nie musicie lubić disco polo, ja przecież nie lubię, a jestem zachwycona ;)
A jak wasze odczucia? Widzieliście Disco polo?

Zdjęcia wzięłam z tej strony.